Józef Tracz: Sportowe zwycięstwa podnoszą prestiż całej armii
Rozmowa z Józefem Traczem, wicemistrzem olimpijskim z Barcelony (1992) i dwukrotnym brązowym medalistą igrzysk olimpijskich: w Seulu (1988) i Atlancie (1996)
Zdobył pan dla kraju trzy medale olimpijskie, jest pan legendą zapasów. I żołnierzem zawodowym Wojska Polskiego. Większą dumę czuł pan, reprezentując ojczyznę w dresie czy w mundurze?
Jestem już emerytem, ale cała moja kariera sportowa była związana ze służbą w armii. Wszystkie trofea, które zdobyłem, zawdzięczam nie tylko sobie, ale i wojsku. Byłem żołnierzem, miałem szkolenia wojskowe: kursy teoretyczne, zajęcia praktyczne w terenie, naukę strzelania, ćwiczenia podnoszące sprawność fizyczną. Ale jako zawodnik byłem traktowany trochę inaczej niż inni. Armia umożliwiała mi przygotowywanie się do najważniejszych imprez sportowych. Brałem udział w szkoleniu centralnym, zgrupowaniach kadry narodowej, startach krajowych i międzynarodowych. Miałem w wojsku nieco łatwiej. Na zawodach wygrywałem nie tylko dla siebie, ale też dla mojej rodziny, trenerów, sparingpartnerów, kibiców, jednostki, w której służyłem, i dla wielu innych ludzi, którzy mi pomagali.
Najważniejszy rozkaz dla sportowca-żołnierza to zdobywać medale?
Tak. Oczywiście zawodnik musi znać przepisy, regulaminy wojskowe, to też należy do jego obowiązków. Na początku sportowiec przechodzi szkolenie, podczas którego uczy się wszystkiego, co niezbędne w służbie, poznaje zagadnienia związane z zawodem żołnierza. Zawodnicy są zatrudniani w armii na etatach wojskowych i oddelegowywani do pracy w związkach sportowych. Ich zadaniem jest jak najlepsze przygotowanie się do najważniejszych imprez: mistrzostw świata, Europy, igrzysk olimpijskich. Na każdy wyjazd na zgrupowanie, zawody, badania czy szkolenie sportowiec musi być oddelegowany rozkazem. Na służbie bierze udział w różnych zajęciach, takich jak strzelanie, musztra, szkolenie taktyczne. Ale najważniejsze, żeby trenował, godnie reprezentował kraj i swoją jednostkę wojskową.
Podkreśla pan, że wszystkie pana wyniki sportowe są związane z wojskiem. Czy trzykrotny medalista igrzysk olimpijskich potrzebuje takiego wsparcia?
Jak najbardziej! Taka pomoc szczególnie przydaje się w sportach walki, ponieważ nie są to tak popularne dyscypliny jak piłka nożna, siatkówka czy koszykówka. Armia jest sprzymierzeńcem sportowców. Wsparcie, jakie zawodnik otrzymuje w formie etatu i różnych innych świadczeń, jest bardzo ważne i pozytywnie wpływa na jego karierę. Sportowiec, który ma na utrzymaniu rodzinę, nie musi się martwić o finanse i może przygotowywać się do najważniejszych startów. Wojsko wspiera go również, gdy jedzie na zgrupowanie, kupuje sprzęt, odżywki i tak dalej.
Trzydzieści lat temu za namową brata został pan zawodnikiem Wojskowego Klubu Sportowego Śląsk Wrocław. Czy ta decyzja była ważna dla rozwoju pańskiej kariery?
Pochodzę z Sieniawy Żarskiej, małej miejscowości w województwie lubuskim. Przygodę z zapasami rozpoczynałem w klubie Agros Żary. Trenowałem w nim na początku kariery, jako młodzik, kadet, junior. W wieku 19 lat przeszedłem do WKS-u Śląsk Wrocław. Mój brat Mieczysław szkolił się tam wcześniej ode mnie. Wiedział, że w klubie panują dobre warunki treningowe, a kadra prezentuje wysoki poziom. Namawiał mnie, żebym przyszedł do Wrocławia. Miałem też propozycje z innych klubów w Polsce, ale postanowiłem zaufać bratu. Jak czas pokazał, była to trafna decyzja.
Dzięki Mietkowi moja kariera potoczyła się we właściwym kierunku. Bo mały klub może wyszkolić zawodnika tylko do pewnego momentu. W miarę jak sportowiec nabiera doświadczenia, potrzebuje sparingpartnerów na wyższym poziomie, takich, którzy pozwolą mu się rozwijać. Wielu moich kolegów też zmieniało kluby z mniejszych na większe. Ja wybrałem Wrocław i cieszę się, że to zrobiłem, bo stworzono mi idealne warunki do treningów. Miałem dobrych partnerów w walkach ćwiczebnych i pozwoliło mi to z czasem zdobywać medale.
W pańskiej rodzinie nie było tradycji sportowych. Rodzice byli repatriantami, przyjechali z Kresów Wschodnich. Prowadzili gospodarstwo rolne, mama była szwaczką. Czy rodzice wspierali pana pasję?
Rodzice całe życie ciężko pracowali i byli wysportowani. W dawnych czasach samochody należały do rzadkości, komunikacja nie była tak powszechna i dobrze rozwinięta jak dzisiaj. Ludzie na wsi przemieszczali się głównie pieszo albo jeździli na rowerach.
Sport od zawsze był obecny w mojej rodzinie. Tata namawiał mnie i brata do aktywnego spędzania czasu. Całe dnie ganialiśmy po podwórku, graliśmy w piłkę, wyczynialiśmy cuda. Od piątej klasy uczęszczałem do Zbiorczej Szkoły Gminnej nr 9 w Żarach wraz z innymi dzieciakami z okolicznych wiosek. Nauczycielem wychowania fizycznego był Marek Cieślak, pierwszy trener, który zachęcił nas do uprawiania zapasów. Tak się rozpoczęła sportowa kariera moja i brata. Wcześniej trenowaliśmy różne dyscypliny w tak zwanych SKS-ach. Rodzice wspierali nasze sportowe pasje, choć na początku mama była trochę zła, gdy na treningu któryś z nas doznał kontuzji. Ale w końcu zaakceptowała mój wybór.
Co najbardziej polubił pan w zapasach?
Kluczową rolę odegrał nasz trener. To on sprawił, że razem z bratem i kolegami zaczęliśmy trenować zapasy. Dają one dużo satysfakcji, bo to niezmiernie urozmaicona dyscyplina sportu. Każdy zapaśnik jest wygimnastykowany i sprawny jak akrobata. Zawodnicy trenują różne dyscypliny, które mogą się przydać w zapasach: dobrze jeżdżą na nartach, biegają, pływają, uprawiają kajakarstwo. Ale przede wszystkim to chęć sprawdzenia się i rywalizacji jeden na jednego spowodowała, że zostałem przy tym sporcie.
Skąd pomysł, żeby wstąpić w szeregi armii? Czy w pana rodzinie były wcześniej wojskowe tradycje?
Dziadek Franciszek Tracz walczył w Wojsku Polskim podczas II wojny światowej, ale to nie miało wpływu na moją decyzję. Po prostu po dwóch latach służby zasadniczej zdecydowałem się zostać we Wrocławiu i dalej trenować w wojskowym klubie sportowym. Mówiąc szczerze, nie opłacało mi się zostawać w nim jako cywil. Wybrałem służbę w armii. Nie miałem obaw, bo wiedziałem, że po dwumiesięcznym szkoleniu przejdę do specjalnej kompanii sportowej w naszej jednostce. Moim celem było trenowanie i przygotowywanie się do zawodów.
Pański trener Jerzy Adamek wychował wielu medalistów. Był zawodowym żołnierzem, zakończył służbę w stopniu majora. Czy jego przykład skłonił pana, by wstąpić w szeregi armii?
Nieżyjący już mjr Adamek był wybitnym szkoleniowcem. Został trenerem 50-lecia w plebiscycie na najlepszego trenera i sportowca na Dolnym Śląsku. Wychował wielu medalistów, pracował z reprezentacją Polski. Cieszył się dużym autorytetem i potrafił przygotować sportowca do najważniejszych zawodów. Wiedział, kiedy dokręcić śrubę, a kiedy odpuścić.
Sportowcy w wojsku mają trudniej, bo trener jest dodatkowo ich przełożonym w pracy. Czy to znaczy, że nie ma miejsca na dyskusję?
Każdy sportowiec, który chce osiągnąć sukces, musi się podporządkować reżimowi treningowemu. Trener i zawodnik muszą sobie wzajemnie ufać. Jedna i druga strona powinna być wyrozumiała. Wtedy wszystko się dobrze układa i przychodzą sukcesy. Trener Adamek był moim przełożonym. Znaleźliśmy wspólny język, mogliśmy rozmawiać na tematy sportowe, jak również te niezwiązane z zapasami. Każdy zawodnik wiedział, co należy do jego obowiązków i jaką pracę ma wykonać.
Minęło trochę czasu, odkąd złożył pan przysięgę wojskową. Pamięta pan swoje początki w armii?
Miałem 19 lat, gdy wstąpiłem do służby zasadniczej, a 21 lat, gdy zostałem żołnierzem zawodowym. 27 października 1983 r. zgłosiłem się w jednostce wojskowej w Prudniku na przeszkolenie, czyli tzw. unitarkę. Przez dwa miesiące, od rana do wieczora, miałem zajęcia wojskowe. Jeździłem na poligon, była musztra, dużo teorii. Szczególnie podobały mi się zajęcia w terenie. Jako sportowiec miałem dobrą kondycję, byłem wytrenowany, więc zajęcia nie sprawiały mi problemu. Strzelanie, zwłaszcza z karabinu, również powodowało przypływ adrenaliny. Żołnierz musi dobrze strzelać, dlatego dwa razy w roku mieliśmy szkolenie z posługiwania się bronią. Wiedziałem, że zaraz po złożeniu przysięgi przeniosę się do Wrocławia. Trafiłem tam wraz z innymi rekrutami tuż przed świętami i od 1 stycznia 1984 r. zacząłem trenować w wojskowym zespole sportowym.
Czy taki kurs może przygotować żołnierza do służby w warunkach bojowych? Przecież inaczej się strzela podczas treningu na strzelnicy, a inaczej w sytuacji kryzysowej.
Szkolenie, które przeszedłem w Prudniku, było namiastką szkolenia bojowego. Dużo się nauczyłem, choć później już tych szkoleń, spotkań w terenie czy na poligonach było mniej. Jako sportowiec miałem nieco inne obowiązki. Musiałem jak najlepiej trenować i przygotowywać się do zawodów. Gdyby przyszło mi dziś walczyć w obronie granic państwa, na pewno potrzebowałbym dodatkowego szkolenia.
Centralny Wojskowy Zespół Sportowy składa się z przedstawicieli rozmaitych dyscyplin: judo, strzelectwa, szermierki, pięcioboju, lekkoatletyki. Zawodnicy podnoszą sprawność fizyczną żołnierzy, a czy sprawdziliby się również na polu walki?
Tak. Potwierdzeniem tego była choćby sytuacja na granicy polsko-białoruskiej w 2021 r. Doszło wtedy do kryzysu imigracyjnego, ludzie próbowali przedostać się do Polski. Członkowie CWZS brali czynny udział w ochronie granicy. Sportowiec jest gotów do obrony kraju, bo przechodzi wstępne szkolenie. Później wystarczy, że doszkoli się w jednostce wojskowej, przypomni sobie, czego się nauczył. To kwestia miesiąca, może dwóch.
Jeśli chodzi o psychiczną gotowość do walki, to na ogół również nie ma z tym problemu. Wyczynowe uprawianie sportu wiąże się z dużym stresem. To nie tylko rywalizacja z przeciwnikiem, ale też walka z samym sobą, nie tylko sukcesy, ale też porażki. Zawodnicy są przyzwyczajeni do trudnych sytuacji. W razie wojny czy jakiegokolwiek zagrożenia każdy służący w wojsku dostaje rozkaz i musi go wykonać. Jeśli ktoś jest patriotą i leży mu na sercu dobro Polski, to czuje imperatyw obrony ojczyzny. Wydaje mi się jednak, że sportowcy zostaliby zaangażowani w walkę na froncie tylko w skrajnych sytuacjach.
Pański podopieczny Damian Janikowski, medalista olimpijski z Londynu, dał się poznać szerszej publiczności, bo występuje w modnych i widowiskowych walkach MMA. Niestety wielu zawodników, nawet tych zdobywających najwyższe laury, pozostaje anonimowych. A przecież zadaniem sportowców w CWZS jest także popularyzowanie armii. Czy im się to udaje?
To zależy od poziomu sportowca, a także od tego, czy jest rozpoznawalny. Jeśli to medalista igrzysk olimpijskich czy mistrzostw świata, to może zmobilizować ludzi. Spotkania z takimi zawodnikami zawsze przyciągają tłumy i przekładają się na to, że dzieci zapisują się na zajęcia sportowe. Zawodnicy, którzy trenują mniej popularne dyscypliny i których występy rzadziej pokazuje się w telewizji, muszą bardziej zabiegać o kibiców. Dobry przykład w zapasach stanowi brązowy medalista igrzysk z Tokio Tadeusz Michalik. On również jest żołnierzem zawodowym i bardzo zabiega o popularność.
Sportowcy zdają sobie sprawę z tego, że im częściej będą pojawiać się w mediach, udzielać wywiadów, tym więcej zyska konkurencja, w której startują, i wzrośnie jej prestiż. Na piłce nożnej znają się wszyscy, bo jej zasady są proste i zrozumiałe: kto strzeli więcej bramek, ten jest lepszy i wygrywa. To dlatego piłka stała się tak popularna. Inne dyscypliny, jak zapasy czy judo, mają skomplikowane reguły. Na ostateczny wynik wpływa wiele elementów. Trzeba dobrze poznać zasady, żeby zrozumieć, o co chodzi w sędziowaniu i w walce.
Pana służba wojskowa przebiegała wzorowo. Zdobył pan wiele medali i odznaczeń, w tym za zasługi dla obronności kraju.
Wszystkie moje sukcesy sportowe były związane z zawodem żołnierza. Za każdy zdobyty medal i reprezentowanie kraju na zawodach dostawałem odznaczenia wojskowe i państwowe. Przez całą służbę moim zadaniem było podnoszenie poziomu sportowego, wygrywanie i rozsławianie imienia Wojska Polskiego w kraju i za granicą. Dobrze mi to wychodziło, dlatego zawsze miałem spokojną głowę i nie musiałem się martwić, za co utrzymam rodzinę.
W 1999 r. zakończyłem karierę zawodniczą i zostałem trenerem kadry narodowej. Pracowałem na tym stanowisku przez pięć lat. Jednocześnie byłem trenerem w WKS Śląsk Wrocław. Później zostałem koordynatorem dyscypliny w Wojskowym Zespole Sportowym we Wrocławiu. Gdy przechodziłem na emeryturę, byłem prezesem sekcji zapaśniczej Śląska Wrocław, a dziś jestem trenerem kadry w Polskim Związku Zapaśniczym.
Znalazłam o panu taką opinię: „Dzięki talentowi, ogromnej pracy, niezwykłej ambicji i długiej karierze sportowej stał się perfekcjonistą. Wyśmienity technik niedający się ponieść emocjom, z umiejętnościami taktycznymi”. Można powiedzieć, że był pan idealnym kandydatem na żołnierza.
Prawdopodobnie tak, skoro przetrwałem w wojsku 32 lata. Nigdy się nie zastanawiałem nad tym, czy pasuję do roli żołnierza, ale cała moja służba przebiegła bez większych problemów. Żołnierz ma wiele wspólnego ze sportowcem. Kluczem jest samodyscyplina. Zawodnik, który poważnie traktuje swoją pracę, wyznacza sobie cele i chce je osiągać. Musi mieć silny charakter, nie może bezwolnie poddawać się temu, co mu się przydarza. Musi być kowalem swojego losu. Na życie sportowca składa się mnóstwo wyrzeczeń. Ciągłe wyjazdy, obozy, zgrupowania, szkolenie centralne – to ponad 200 dni poza domem. W sporcie wyczynowym zawodnik odnosi wiele urazów i kontuzji. Żeby to wytrzymać, potrzebne są odpowiednie predyspozycje psychiczne i odporność na stres. A to wszystko przydaje się również w armii.
Czy jest coś, czego nauczyła pana służba w wojsku, a co przydało się także w karierze sportowej?
Wojsko uczy współpracy w grupie, a to jest bardzo ważne. Podczas szkoleń, które odbyłem, kluczowe były właśnie współpraca i wzajemne wsparcie. To później przełożyło się na sport, bo choć trenuję dyscyplinę indywidualną, to bez sparingpartnerów, kolegów, przyjaciół, przełożonych, trenerów, lekarzy, masażystów i mnóstwa innych ludzi nie byłoby moich sukcesów. W zapasach trzeba współpracować, a wojsko na pewno mnie do tego przygotowało.
W tej chwili jest pan trenerem. Podobno jest pan „urodzonym wychowawcą, ma w sobie spokój, powagę i umiejętność przekazywania wiedzy z praktycznych działań na macie”. Jak się panu współpracuje z żołnierzami-sportowcami?
Każdy zawodnik jest inny i wymaga indywidualnego podejścia. Jeden ma w sobie więcej samozaparcia, drugi jest bardziej wyluzowany. Nie mam z tym problemu. Dogadujemy się, a kiedy pojawiają się niedociągnięcia, szybko reaguję, żeby im zaradzić i zdążyć na czas z przygotowaniami. Nie zastanawiam się, czy to żołnierz, czy cywil. Mam grupę sportowców, których muszę jak najlepiej wyszkolić, aby byli gotowi do najważniejszych startów. W tym roku odbędą się mistrzostwa świata, które pozwalają zakwalifikować się na igrzyska olimpijskie w Paryżu. Oczywiście zdarzają się sytuacje, że sportowiec zostaje wezwany do macierzystej jednostki i muszę go zwolnić z zajęć. Układam wtedy dla niego indywidualny plan ćwiczeń.
Jak ocenia pan sportowców, którzy przychodzą dziś do armii? Czy mają zapał i wolę walki?
Zapaśnicy są świetnymi żołnierzami. Nie ma drugiej takiej dyscypliny sportowej, w której zawodnicy byliby równie wszechstronnie wyszkoleni. Kończąc karierę sportową, świetnie sobie radzą w pracy w jednostkach wojskowych.
Generalnie nie jest łatwo zostać żołnierzem zawodowym, będąc sportowcem. Trzeba być dobrym technicznie, ogólnie sprawnym, osiągać sukcesy na arenach krajowych i międzynarodowych. Dopiero wtedy pojawia się możliwość, żeby wstąpić do armii i dostać w niej etat. Medale igrzysk olimpijskich i mistrzostw świata mają tutaj znaczenie.
A jak jest ze sprawnością fizyczną żołnierzy? Czy chętnie trenują?
Co roku żołnierze mają egzaminy z wychowania fizycznego, podczas których wykonują ćwiczenia sprawnościowe, siłowe, kondycyjne. Mam na myśli choćby podciąganie się na drążku, bieg „kopertowy” – polega on na obieganiu słupków po przekątnej, bieg na 3000 m. Żeby zdać, trzeba uzyskać odpowiedni czas. Miałem okazję uczestniczyć w takich egzaminach i byłem mile zaskoczony. Żołnierze z jednostek, które wizytowałem, byli niezwykle sprawni. Widać, że przełożeni, a także sami żołnierze dbają o rozwój tężyzny fizycznej.
Jaką rolę odgrywa sport w wojsku?
Zawodnicy, którzy odnoszą sukcesy sportowe, są wyróżniani w swoich jednostkach. Reprezentują kraj, a przy okazji podnoszą morale innych żołnierzy. Kiedy zdobywają medale, ich koledzy są dumni, cieszą się ich sukcesami. Zwycięstwa na krajowych i światowych arenach sportowych podnoszą prestiż całej armii. Są potwierdzeniem tego, że potrafi ona wspierać zawodnika i prowadzić go do celu, jakim jest zwycięstwo. Uprawianie sportu uczy dyscypliny, wyrabia charakter, rozwija sprawność. Trzeba być sumiennym, wytrwałym i takie same cechy powinien mieć żołnierz. Sportowcy korzystają na tym, że są w wojsku, bo otrzymują wsparcie finansowe. Ale armia też na tym zyskuje: ma dobrych, wyszkolonych żołnierzy, którzy rozsławiają jej imię i są lepiej przygotowani do walki.
Zawodnicy wojskowi mają własne igrzyska olimpijskie. Czy to ważna impreza w sportowym kalendarzu?
Igrzyska wojskowe to dla sportowca-żołnierza trzeci z najważniejszych startów. Pierwszym są igrzyska olimpijskie, drugim – mistrzostwa świata. Poziom naszych zawodów jest bardzo wysoki. Medal zdobyty podczas nich jest równie ważny jak laur olimpijski. Ranga i prestiż obu wydarzeń są podobne. Przepisy, regulaminy i organizacja też w zasadzie niczym się nie różnią. Oprawa całego widowiska jest wyjątkowo uroczysta. Owszem, w naszych zmaganiach startuje mniej zawodników, wynika to z tego, że nie we wszystkich dyscyplinach sportowcy mają wojskowe etaty. Są za to konkurencje, których nie znajdziemy na zwykłych igrzyskach olimpijskich: pięciobój wojskowy, lotniczy, morski, bieg na orientację czy spadochroniarstwo. Na całym świecie zawodnicy uprawiający sporty walki, takie jak zapasy czy judo, są związani z armią. Przeważnie to ci sami sportowcy, którzy startują na mistrzostwach świata i w cywilnych igrzyskach olimpijskich. Dlatego te dyscypliny stoją na wysokim poziomie. Konkurencja jest ogromna, więc jeśli zawodnik zdobywa medal, to znaczy, że jest naprawdę dobry.
Żołnierz zawsze pomoże drugiemu żołnierzowi, łączy ich wspólnota doświadczeń. Czy między zawodnikami walczącymi na sportowych arenach też jest taka solidarność?
W naszej dyscyplinie istnieją kategorie wagowe. W każdej z nich jest po kilku zawodników, a tylko jeden może brać udział w głównej rywalizacji. Naturalnie pojawia się więc konkurencja między zawodnikami, ale to tylko rywalizacja na treningu, na macie. Poza nią nie ma złych emocji ani zawiści. Wręcz przeciwnie – zawodnicy wzajemnie sobie pomagają.
Niejeden raz w historii sportowcy, nawet ci najwybitniejsi, chwytali za broń. Zapaśnik Henryk Szlązak, olimpijczyk z Berlina z 1936 r., zginął w Powstaniu Warszawskim. Czy groźba wybuchu wojny jest dziś realna?
Mam nadzieję, że nie. Owszem, za naszą wschodnią granicą dzieje się wiele złych rzeczy, liczę jednak na to, że Polska, Unia Europejska i NATO nie dopuszczą do tego, byśmy musieli chwycić za broń i walczyć w obronie kraju. A czy byłaby w nas chęć i gotowość narażania życia dla ojczyzny? Nasi sportowcy-żołnierze są patriotami.
Na Ukrainie wielu zawodników zdecydowało się przerwać karierę – chwycili za broń, dając przykład obywatelom. Inni, zdobywając sportowe trofea, pokazują, że duch w narodzie nie umarł. Jeszcze inni prowadzą w mediach społecznościowych kampanię informującą świat o tym, co się dzieje w ich kraju. Tuż przed inwazją Rosji na Ukrainę Żan Bełeniuk napisał: „Jeżeli chcesz pokoju, przygotuj się na wojnę! Utrzymuj proch strzelniczy suchy, a pistolet Makarowa czysty. Co najważniejsze – gorące serce i chłodną głowę. Zachowaj spokój”.
Żan Bełeniuk to wybitny ukraiński zapaśnik, aktualny mistrz olimpijski. Bierze udział w różnych akcjach, pokazuje, jak wielka jest skala zniszczeń. Sądzę, że w tym roku wystartuje na mistrzostwach świata. To, że na Ukrainie trwa wojna, nie znaczy, że ma tam zaniknąć życie. Sportowcy walczą na froncie, ale też startują w zawodach i zdobywają medale na chwałę kraju. To podnosi morale wśród żołnierzy, mobilizuje naród ukraiński do walki w obronie ojczyzny. Ich sytuacja jest nie do pozazdroszczenia. Mam kontakt ze sportowcami z Ukrainy – wielu mieszka w Polsce, trenują z nami. Wiem, że mocno przeżywają to, co się dzieje w ich kraju. Niektórzy potracili domy, rodziny i przyjaciół. To tragedia, którą trudno nawet skomentować.
Sport to potężne narzędzie propagandowe. Odkąd trwa wojna, rosyjscy i białoruscy zawodnicy nie są dopuszczani do startów w międzynarodowych zawodach. Czy to dobrze?
Moim zdaniem tak. Wiem, że sportowcy nie są winni temu, że Rosja napadła na Ukrainę. Ale w obecnej sytuacji zakaz startów to jedyna słuszna decyzja. Na tej wojnie giną kobiety, dzieci, cywile, niszczony jest cały kraj, jego infrastruktura, domy, fabryki. Dopóki to się nie skończy, sportowcy z Rosji i Białorusi nie powinni być dopuszczani do międzynarodowej rywalizacji. Tym bardziej że wielu rosyjskich sportowców to zawodowi żołnierze.
Czy młodzi ludzie zdają sobie sprawę z tego, co się dzieje wokół nich? Słyszą, że Polska się zbroi, potrzebne są czołgi, samoloty. Czy obawiają się, że ich spokojny dotąd świat może ulec zmianie?
Większość młodzieży nie rozumie tego, co się dzieje. Od wielu lat żyliśmy w pokoju i dobrobycie, a w tej chwili wojna toczy się tuż za naszą granicą. Mówi się o tym w mediach, ale do młodych ludzi ten przekaz nie dociera. Starsze pokolenie rozumie, że to katastrofa. Pamiętamy opowieści rodziców i dziadków o II wojnie światowej, oglądaliśmy filmy dokumentalne. Młodych do tej pory to nie dotyczyło. Dla nich wojna toczy się gdzieś tam, w innym kraju, nie u nas. Dlatego nie czują strachu. Nie wyobrażają sobie, że w sklepach może czegoś zabraknąć, że nie kupią mąki, cukru albo nie będą mogli wyjechać za granicę na wczasy czy zwyczajnie pójść do kina.
Józef Tracz
Urodzony 1 września 1964 r. w Żarach. Zapaśnik, srebrny (1992) i dwukrotny brązowy (1988, 1996) medalista olimpijski w stylu klasycznym (waga półśrednia). Wieloletni żołnierz Wojska Polskiego, obecnie na emeryturze. Jedyny przedstawiciel zapasów z Polski, który stawał na olimpijskim podium na trzech kolejnych igrzyskach. W Seulu w 1988 r. i osiem lat później w Atlancie wywalczył brązowy medal. Najbliżej tytułu mistrza olimpijskiego był w Barcelonie (1992), gdzie minimalnie przegrał na punkty w końcówce finałowej walki z Mynacakanem Iskandarianem. Trzykrotny wicemistrz świata (1987, 1993, 1994) i wicemistrz Europy (1994), uzyskał uprawnienia instruktora i podjął pracę szkoleniową jeszcze w trakcie kariery zawodniczej, by po jej zakończeniu zostać cenionym trenerem. Obecnie prowadzi reprezentację Polski oraz własną Akademię Zapasów we Wrocławiu.