Dawid Tomala: Każdy mężczyzna powinien przejść szkolenie wojskowe
Rozmowa z Dawidem Tomalą, lekkoatletą, mistrzem olimpijskim z Tokio (2021) w chodzie na 50 km
Sportowcy w armii zdobywają medale, popularyzują Wojsko Polskie i wpływają na promocję zdrowego stylu życia. Czy to znaczy, że pełnią funkcje wyłącznie reprezentacyjne?
W tej chwili tak. Moją rolą, podobnie jak innych sportowców zrzeszonych w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym, jest promocja armii i pokazywanie młodym osobom, że mogą wybrać taką właśnie drogę. Chcemy dotrzeć do nowych adeptów. Wielu osobom wojsko kojarzy się albo z czymś złym, albo wyłącznie z wojną i wyjazdami na misje. Zmieniamy ten obraz i pokazujemy, że w armii można się rozwijać, zrobić wspaniałą karierę i spełniać się zawodowo. Gdy wojsko organizuje akcje związane z naborem, razem z innymi sportowcami zostajemy oddelegowani, by spotkać się z ludźmi, edukować i tłumaczyć, co wojsko ma do zaoferowania. Jeździmy też na zawody sportowe i zdobywamy medale. To nasze główne zadanie.
Wojsko reprezentacyjne występuje w imieniu armii na uroczystościach państwowych. My również jesteśmy takim wojskiem reprezentacyjnym, tylko że nie w Polsce, a na światowych arenach sportowych. Mamy bazę w Poznaniu, jednak uprawiamy sport wyczynowo i jeździmy z obozu na obóz, więc nie jesteśmy skoszarowani. Kiedy pojawia się taka konieczność, dostajemy od przełożonych informację, by stawić się w odpowiednim miejscu.
Te obowiązki mogą się diametralnie zmienić, gdyby wybuchła wojna.
Jak najbardziej! Miałem szkolenie wojskowe i uważam, że każdy powinien je przejść. Nie mówię o obowiązkowej służbie zasadniczej, jaka obowiązywała wiele lat temu. Wtedy każdy młody chłopak szedł do wojska na dwa–trzy lata. To bardzo duży wycinek naszego życia. W moim przypadku przeszkolenie trwało zdecydowanie krócej dzięki temu, że zostało ono przygotowane właśnie z myślą o sportowcach. Musieliśmy nauczyć się wszystkiego między sezonami, żeby nie kolidowało to z przygotowaniami do startów. Każdy, kto przejdzie podobny instruktaż, wie – co prawda w niewielkim zakresie – jak funkcjonuje wojsko i jakie panują w nim zasady.
Podczas szkolenia miałem w rękach broń. Przeciętny człowiek nie ma styczności z bronią – nie wie, jak ją prawidłowo trzymać, rozłożyć, złożyć, wyczyścić. A przecież najgorsze są zdarzenia, które spadają na nas nagle. Nie mówię wyłącznie o wojnie, ale o codzienności. Trudno bez przygotowania odnaleźć się w nowej, niekomfortowej sytuacji. Dla mnie wybuch wojny nie byłby już sytuacją całkiem nową, bo zdobyłem pewne doświadczenie. Wydaje mi się, że gdyby każdy mógł przejść takie szkolenie, to podczas prawdziwej wojny wiedziałby o wiele lepiej, jak się zachować.
Byłby skuteczniejszy, mając przekonanie, że sobie poradzi?
To jedna sprawa. Ale spójrzmy na to szerzej. Załóżmy, że wszyscy obywatele w kraju przechodzą przysposobienie obronne. Można powiedzieć, że w pewnym sensie każdy stałby się żołnierzem. Sąsiednie państwa miałyby świadomość, że ewentualna inwazja spotkałaby się z większym oporem. Obrońcy ojczyzny nie startują od zera, tylko z pewnego poziomu. To nie byliby ludzie z łapanki, ale przeszkoleni żołnierze. Wiedzieliby, jak się zachowywać na polu walki, potrafiliby obchodzić się z bronią, znaliby taktykę wojskową. Państwo zyskałoby przewagę militarną nad innymi krajami.
Czy panu takie przeszkolenie dało większą pewność siebie?
Zdecydowanie! Otworzyło mi oczy na wiele spraw, wiele się nauczyłem. Mieliśmy zajęcia taktyczne, przeszkolenie z obsługi broni, praktyki ze strzelania i posługiwania się granatami. To rzeczy, z którymi nie miałbym styczności jako zwykły obywatel.
Jak panu szło strzelanie?
Chyba najlepiej ze wszystkich osób. Zaliczyłem dwie dziesiątki i jedną dziewiątkę. Już wcześniej, jako młody chłopak, strzelałem z kolegami z wiatrówki. To dobrze pokazuje, jak ważne jest obycie. Dzięki wcześniejszemu doświadczeniu wiedziałem, jak ustawić broń, w jaki sposób patrzeć, na co zwrócić uwagę, żeby celnie strzelać. Taka praktyka przekłada się później na wyniki.
Strzelanie do żywego celu to nieco inna sprawa. Przyspieszone bicie serca, mętlik w głowie, stres… Wtedy z celnością może być różnie.
Nikomu tego nie życzę! Takiej sytuacji rzeczywiście nie da się przećwiczyć. Trudno sobie nawet wyobrazić, że człowiek miałby strzelić do drugiego człowieka. To emocje, nad którymi nie da się zapanować. Zderzenie się z taką sytuacją z pewnością odciska piętno i może rzutować na całe życie.
Czy coś na szkoleniu sprawiło panu trudność?
Jesteśmy sportowcami, każdy z nas jest wytrenowany, więc aspekt fizyczny nie stanowił problemu. Jeśli chodzi o teorię, to jedni uczą się szybciej, drudzy wolniej. Materiału nie było aż tak wiele, żeby nie dać sobie z nim rady. Szkolenie trwało stosunkowo krótko, było bardzo skondensowane. Wstawaliśmy o godz. 6.00, a zajęcia kończyliśmy o godz. 20.00. Byłem zmęczony, bo wykonywaliśmy ciężką fizyczną pracę.
Jakie mieliście zadania?
Trenowaliśmy taktykę wojskową. Na poligonie były wyznaczone cele. Musieliśmy na przykład podejść do wroga i obejść go, postępując według przygotowanych wcześniej schematów. Była też praca ze sprzętem: mieliśmy za zadanie wyznaczyć azymuty, kierować się w odpowiednie punkty. Na co dzień włączamy mapę Google i wiemy, jak dotrzeć do celu. W warunkach bojowych nie zawsze jest taka możliwość.
Były również zadania typowo sprawnościowe, jak czołganie się z bronią, pokonywanie przeszkód, podkładanie materiałów wybuchowych. Ćwiczyliśmy współpracę w grupie, kiedy idziemy z bronią, to, jak się ustawiać, żeby nie stanąć koledze na linii strzału. Najważniejsze jest nasze bezpieczeństwo, a dopiero później to, żeby podejść do przeciwnika. Wiele osób ma błędny obraz tego, jak wygląda walka. Te stereotypy są dodatkowo utrwalane przez gry komputerowe. Zresztą sam w nie grałem. Główna różnica polega na tym, że w prawdziwej walce mamy jedno życie i musimy je chronić za wszelką cenę. Jeśli wyrządzimy krzywdę sobie nawzajem, to nie zdołamy pokonać wroga.
Czuł pan adrenalinę, czy raczej miał pan świadomość, że to jedynie szkolenie w kontrolowanych warunkach?
Był dreszczyk emocji. Przełożeni zorganizowali na poligonie symulowane warunki bojowe. Rzucali ładunki wybuchowe, które miały sprawiać wrażenie prawdziwego ataku. Te bomby wybuchały z ogromnym hukiem. Oczywiście miałem świadomość, że to szkolenie, ale starałem się wczuć w sytuację i wyobrazić sobie, jak by to wyglądało podczas prawdziwej walki. Układałem w głowie plan działania, zastanawiałem się, jak powinienem się zachować, jak się ustawić, żeby nie narażać się na atak.
Jak pan sobie radził z surowym rygorem wojskowym i koniecznością podporządkowania się dowódcy?
To było dla mnie coś nowego i trudnego przy pierwszym kontakcie. Ale im dłużej byłem w wojsku, tym lepiej rozumiałem, że osoby, które nami kierują, wiedzą, co robią. Przełożeni tłumaczyli, w jakim celu wykonujemy dane zadanie. Nie traktowali nas z góry, na zasadzie: idźcie i róbcie w ciemno, co wam mówię. W wojsku nic nie może dziać się przypadkowo, w przeciwnym razie narażalibyśmy swoje życie. Dużo zależy od przełożonego – powinien on umieć w odpowiedni sposób przekazać instrukcje. Łatwiej podporządkować się rozkazom, gdy rozumie się ich sens.
Skąd pomysł, żeby zasilić szeregi armii?
Zawsze chciałem iść do wojska, ale nie miałem na to czasu. Musiałem trenować i pracować, nie mogłem sobie pozwolić na to, by wziąć udział w szkoleniach. Cieszę się, że w końcu spełniło się jedno z moich marzeń i że dziś reprezentuję Polskę również jako żołnierz. To dla mnie oznaka patriotyzmu. Chciałem nosić orła na piersi. Kiedy zakładam strój reprezentacji Polski, czuję, że wszystko, co robię na stadionie, na bieżni, robię też dla polskich kibiców. Na moich barkach spoczywa wielka odpowiedzialność. Teraz dodatkowo reprezentuję Polskę jako żołnierz. Być może kiedyś będę musiał o nią walczyć – dzięki służbie mam ku temu narzędzia i będę mógł to robić efektywniej.
Czy w pana rodzinie są wojskowe tradycje?
Pradziadek walczył podczas II wojny światowej, brał udział w bitwie pod Monte Cassino. Bardzo mi to imponuje. Mogę tylko się domyślać, co to znaczy trafić na front, będąc młodym chłopakiem. Dla mnie to całkiem abstrakcyjna sytuacja, choć wiadomo, że ludzie potrafią się odnaleźć nawet w tak ekstremalnej rzeczywistości. Nie chciałbym, żeby wojna kiedykolwiek dotknęła moich bliskich i mój kraj. Widząc, co dzieje się za wschodnią granicą, trzeba być jednak na to gotowym. Różne rzeczy mogą się w życiu przytrafić.
Gdyby wojna do nas dotarła, chciałbym bronić Ojczyzny i swoich bliskich. Mój dziadek też był w wojsku, stacjonował na Śląsku. A w Bojszowach, w których teraz mieszkam, było skoszarowane wojsko. Działało tu nawet lotnisko polowe. Nie było zbyt duże i służyło wyłącznie celom wojskowym. Drugie, podobne, działało w Pyrzowicach.
Kiedy wstępował pan do wojska w 2021 r., na Ukrainie było już niespokojnie. Myślał pan wtedy, że być może będzie pan zmuszony narażać swoje życie?
Oczywiście, że o tym myślałem. Ale wtedy nie było to jeszcze tak namacalne jak dziś. Gdyby wybuchła wojna, na pewno chciałbym stanąć do walki i dałbym z siebie wszystko. To mój obowiązek – nie tylko jako żołnierza, ale też jako patrioty i Polaka. Dziś mogę mówić, że dałbym radę, a prawda jest taka, że różnie może być, kiedy nad głową przelatują bomby. Służba w armii to nie tylko walka na froncie. Na potrzeby armii budowana jest odpowiednia infrastruktura, a do jej obsługi również potrzebni są ludzie.
Sytuacja za wschodnią granicą zweryfikowała nasze myślenie na temat wojny. Czy zna pan sportowców z Ukrainy, którzy są zmuszeni walczyć?
Znam, ale nie rozmawiałem z nimi i nie wiem, jak potoczyły się ich losy. Dla mnie przykładem wielkiego sportowca patrioty, który nie opuścił kraju w potrzebie i cały czas aktywnie się udziela, jest Wołodymyr Kliczko.
To niezwykle majętny człowiek. Na ringu zarobił miliony dolarów. Mógłby z całą rodziną wyjechać choćby do USA i wieść tam spokojne, dostatnie życie. A jednak gdy tylko wybuchła wojna, zaciągnął się do armii i bronił jednego z najzacieklej atakowanych miast Ukrainy.
Nie musi być w tym miejscu, w którym jest, a jednak naraża swoje życie dla kraju, bo najważniejsza jest dla niego Ojczyzna. To wymowny przykład, jak w chwili zagrożenia powinien zachować się prawdziwy patriota. Takie sytuacje najlepiej pokazują charakter człowieka. My, Polacy, też mamy serce do walki. Cenimy sobie wolność, niezależność, świadczy o tym historia naszego kraju. Wielokrotnie udowadnialiśmy przywiązanie do Ojczyzny, walczyliśmy o naszą ziemię. Słowianie mają w sobie wolę zwycięstwa. Widać to nie tylko podczas wojny, ale też na arenie sportowej. Jest w nas ogromny duch walki.
Służba w wojsku wymaga odwagi, a pan do strachliwych nie należy: pasjonuje się pan motoryzacją i lubi szybką jazdę motorem. Można powiedzieć, że nie brakuje panu odwagi.
To zależy, jak definiować odwagę. W jednej sytuacji człowiek może być odważny, w innej niewiele trzeba, by ugięły się pod nim nogi. Odwagę od brawury dzieli bardzo cienka granica. Staram się mądrze kroczyć przez świat i mam nadzieję, że jest we mnie dość odwagi. A kiedy trzeba podjąć ryzyko, nie boję się tego.
Sporo pana łączy z Wincentym Karugą. On też był wielkim fanem motoryzacji. Jeździł sportowym motocyklem BMW, startował w wyścigach. Urodził się w Chorzowie, pan pochodzi z Tychów. Karuga jako 15-latek zgłosił się do powstania śląskiego, później do Armii Krajowej, walczył też w Powstaniu Warszawskim.
Powinniśmy o takich osobach mówić jak najwięcej. Bo dziś żyjemy bardzo wygodnie. Z perspektywy osób, które walczyły kiedyś za wolność Polski albo dziś walczą za wschodnią granicą, nasze życie to sielanka. Musimy mieć świadomość, że to się może w każdej chwili zmienić. Musimy przypominać życiorysy sportowców–żołnierzy, którzy zasłużyli się dla Ojczyzny, żeby o nich pamiętać. Powinniśmy stawiać na piedestale ich historie, odwagę, to, co zrobili dla kraju. Dziś trudno sobie wyobrazić, w jak trudnych warunkach żyli i walczyli ci ludzie. Nie ma lepszego przykładu dla młodzieży niż sportowcy, którzy poświęcali swoje życie wielkiej sprawie.
Tylko czy młodzi ludzie chcieliby się inspirować osobami, które nie mają konta na Instagramie i odpowiedniej liczby obserwatorów?
Nawet zawodowi sportowcy nie są dziś takimi idolami, jakimi byli kiedyś. Świat poszedł nie w tym kierunku, co trzeba. Hołubi się osoby, które swoją postawą nie reprezentują żadnych wartości ani zasad, a chcą się tylko wybić i zdobyć popularność. Tacy ludzie szybko przychodzą, ale i szybko odchodzą. Świat o nich zapomina, bo pojawiają się następni. Trzeba uczyć najmłodszych tego, że zasady są w życiu ważne, bo pozwalają do czegoś dojść, ułożyć sobie życie. Od najmłodszych lat mam swój rygor treningowy. Dziś ma to przełożenie na służbę w wojsku. Przykładowo wstawanie wcześnie rano podczas szkolenia nie było dla mnie wyzwaniem, bo robię to na co dzień.
Musimy więc się zastanowić, jak u dzieci i młodzieży zaszczepić właściwe wartości. Pokazywanie życiorysów ludzi, którzy swoimi czynami udowadniali przywiązanie do Ojczyzny, to moim zdaniem dobry sposób. Kiedy spotykam się z młodymi ludźmi, staram się ich uświadamiać, jak ciężko pracowałem na swój sukces. Tłumaczę im, że to nie przyszło z dnia na dzień, bez wysiłku. Teraz każdy chciałby dostać wszystko od razu. Ludzie żyją w błędnym przeświadczeniu, że tak się da. A na sukces trzeba ciężko zapracować, i to w każdej dziedzinie życia.
Dzięki swojej ciężkiej pracy zapisał się pan w historii sportu. Jest pan drugim i ostatnim Polakiem po Robercie Korzeniowskim, który zwyciężył na dystansie 50 km w igrzyskach olimpijskich.
To wspaniałe uczucie zapisać się w świadomości ludzi, trafić do grona wybitnych sportowców. Ale nie chciałbym tej historii zamykać. Teraz pojawiły się nowe dystanse, 20 i 35 km. Robię wszystko, by walczyć na nich o najwyższe lokaty.
Chód sportowy od początku był pana wyborem?
Jeszcze w podstawówce rodzice zapisali mnie do szkółki pływackiej. Później były karate i tenis stołowy. Zawsze pociągały mnie sporty drużynowe. Ale pochodzę z małej miejscowości i ze względu na brak odpowiedniej infrastruktury nie mogłem się w tym kierunku rozwijać. Postanowiłem więc samodzielnie pracować na swój sukces, a najprostszym wyborem była lekkoatletyka.
Zacząłem od biegania. Zapisałem się do klubu sportowego w sąsiedniej miejscowości, w Bieruniu. Kiedy trafiłem tam w pierwszej klasie gimnazjum, w klubie nie było zbyt wielu biegaczy, a jeszcze mniej było takich, którzy reprezentowaliby wysoki poziom sportowy. Większość dopiero zaczynała przygodę z bieganiem, podczas gdy ja byłem już dość zaawansowany. Chciałem zrobić kolejny krok. Trenerka z tego klubu specjalizowała się w chodzie sportowym. Zaproponowała, żebym spróbował i zobaczył, jak sobie poradzę. Okazało się, że technika, która ma w tej dyscyplinie istotne znaczenie, przyszła mi naturalnie. Osiągałem coraz lepsze wyniki i to mnie nakręcało. Tego właśnie poszukiwałem w sporcie: rywalizacji i możliwości rozwijania się, pokonywania własnych barier.
Trenuje pan pod okiem taty. Jakie macie relacje?
Tata prowadził wcześniej drużynę lekkoatletyczną w biegach, ale zrezygnował, bo miał inne obowiązki zawodowe. Od początku chodził ze mną na treningi, podglądał technikę, uczył się, bo dla niego chód sportowy też był czymś nowym. W liceum poczułem, że znowu czegoś mi brakuje. Zmieniłem klub na katowicki AZS. To wtedy tata został moim trenerem i tak jest do dziś. Dobrze się dogadujemy i rozumiemy. A nie zawsze tak jest. Wielu szkoleniowców rzuca kartkę z rozpiską treningową, nie interesuje ich zdanie podopiecznego. Papier przyjmie wszystko, a zawodnik – niekoniecznie. Cieszę się, że mogę z tatą porozmawiać. Obaj jesteśmy w sporcie już ponad 20 lat. Każdy z nas ma duże doświadczenie, swoje poglądy i przemyślenia. Wiem, że zawsze dojdziemy do konsensusu.
Trudniej jest się podporządkować tacie czy dowódcy?
Czuję respekt i do mojego przełożonego, i do taty. Obu bardzo szanuję. Z tatą relacja jest inna, swobodniejsza, bo to moja rodzina. Poza tym sam wymagam od siebie tak dużo, że tata jest moim hamulcowym. Pilnuje, żebym podczas przygotowań nie posunął się zbyt daleko. Cały czas czuwa nad prawidłową techniką, poprawia mnie. Na treningu zapominam, że to mój tata. Jest praca, którą muszę wykonać, a to jest mój trener, który mi w tym pomaga. Razem mamy osiągać kolejne sportowe cele i wspólnie chcemy dojść do mistrzostwa.
Jaki był najtrudniejszy moment w pana karierze?
W 2016 r. nie zostałem powołany na igrzyska w Rio de Janeiro, mimo że miałem najlepszy wynik w kraju, zdecydowanie lepszy od innych zawodników. Na olimpiadę pojechali słabsi ode mnie. Byłem tak przybity, że nawet nie chciałem oglądać relacji z tych mistrzostw. Zabolało mnie to. Przez cztery miesiące nie trenowałem. Do dziś nie rozumiem, dlaczego tak się stało. Bezsilność, jaką wtedy czułem, była deprymująca. Poświęciłem wszystko, całe życie podporządkowałem temu, żeby pojechać na najważniejszą imprezę sportową, a ktoś podciął mi skrzydła. To był dla mnie niezwykle trudny okres. Cieszę się, że miałem wokół siebie rodzinę i przyjaciół, którzy we mnie wierzyli i nie pozwolili mi się poddać – bo mało brakowało, żeby tak się stało. Niesprawiedliwość cały czas nas dotyka, w mniejszym czy większym stopniu. Do tamtej pory wydawało mi się, że zasady w sporcie są w miarę klarowne. Jeśli mam dobry wynik, to kwalifikuję się na zawody. W moim przypadku podjęto inną decyzję – i nie miałem na to wpływu.
Co sprawiło, że się pan nie poddał? Jakie cechy decydują o tym, że człowiek odnosi sukces?
Żeby odnieść sukces, trzeba wyznaczyć sobie cel. Ja ten cel miałem od wielu lat: chciałem zostać mistrzem olimpijskim. Zdawałem sobie sprawę, że to niezwykle trudne, ale robiłem wszystko, co w mojej mocy, żeby ten cel osiągnąć. Determinacja, wiara w siebie i wieloletnia ciężka praca – to podstawa. Ale też świadomość, że nie wszystko przychodzi od razu, że na pewne rzeczy trzeba poczekać. Nie wolno się poddawać.
Nie było to łatwe, zwłaszcza że pomiędzy treningami musiał pan pracować.
Pracowałem nawet w roku olimpijskim. Byłem trenerem od przygotowania motorycznego, masażystą, pracowałem na budowie, w szkołach – w podstawówce, gimnazjum, szkole zawodowej. Szukałem pieniędzy, gdzie się dało. W sporcie, póki człowiek nie wejdzie na najwyższy poziom, jest ciężko. Zawsze traktowałem sport jako hobby, na które musiałem zarobić. Czasem pracowałem po 12 godzin dziennie z myślą o tym, że kiedyś odłożę tyle pieniędzy, żeby skupić się wyłącznie na przygotowaniach. Dzisiaj wyniki w niemal każdej dyscyplinie są tak wyśrubowane, że jeśli nie poświęci się treningom w stu procentach, to nie sposób odnieść sukcesu. Podejmując jedną, drugą, trzecią pracę, myślałem o tym, żeby spełnić swoje marzenie. Nie było to proste. Z perspektywy czasu widzę, że każde z tych zajęć czegoś mnie nauczyło i wniosło coś pozytywnego w moje życie.
Przełożeni chwalili pana za pracowitość, punktualność, zdyscyplinowanie. To cechy typowe dla sportowca. A czego nauczyło pana wojsko?
Cały czas uczę się pracy w zespole. Na początku przygody ze sportem chciałem trenować w drużynie, ale nie było mi to dane. Później już sam pracowałem na swój sukces. Jeśli chciałem coś zrobić, to robiłem, oddawałem się temu w stu procentach. Praca w zespole do tej pory nie jest dla mnie łatwa. Kiedy widzę, że kolega czy koleżanka nie robią czegoś tak, jak bym chciał, narasta we mnie frustracja, choć zdaję sobie sprawę z tego, że tak musi być. Sport kształtował mój charakter od najmłodszych lat. Pracowitość, punktualność, dążenie do celu, który sobie zakładałem – to wszystko procentuje teraz w wojsku. W sporcie zawodnik podporządkowuje się trenerowi, a w wojsku – dowódcy. Trzeba umieć słuchać i wykonywać zadania. Sport i wojsko przenikają się na wielu płaszczyznach.
Sportowcy współpracują z psychologiem, by osiągać lepsze wyniki. Czy to pomaga również żołnierzom?
Jak najbardziej! Pracuję z psychologiem, bo chcę wejść na najwyższy poziom sportowy i przełamywać swoje bariery. Ograniczenia tkwią przeważnie w głowie. Żołnierze, którzy byli na misjach, też pracują z psychologiem. Ale człowiek musi chcieć to zrobić. W przeciwnym razie psycholog nie pomoże. Chodzi o to, żeby poukładać sobie myśli, schematy, wyznaczyć cele i wiedzieć, jak do nich dążyć. Psycholog stara się wyciągnąć z nas najlepsze cechy, po to żebyśmy je pielęgnowali, zwiększali swoje możliwości.
Między sportowcami walczącymi razem na arenach sportowych istnieje solidarność czy wręcz przeciwnie – rywalizacja?
Kiedy jedziemy całą ekipą na zawody, mistrzostwa czy olimpiadę, wszyscy się wspierają. Trzymamy za siebie kciuki, kibicujemy sobie wzajemnie. Pomagamy sobie, jak tylko możemy, i to jest wspaniałe. Zawsze w trudnych sytuacjach potrafimy się jednoczyć – jako sportowcy, ale też jako obywatele. To daje kopa do działania, nakręca, by wykrzesać z siebie jeszcze więcej energii. Robimy to nie tylko dla siebie, lecz także dla kolegów, kibiców i rodziny. Dlatego na zawodach każdy chce dać z siebie wszystko.
Młodzież żyje dziś w świecie mediów społecznościowych. Nagle okazuje się, że Polska się zbroi, prowadzone są rozmowy na temat czołgów, samolotów. Jak młodzi ludzie radzą sobie z tym, że rzeczywistość wokół nich się zmienia?
Myślę, że oni żyją trochę poza rzeczywistym światem i w większości nie interesują się tym, co się dzieje wokół nich. Nie chcę generalizować, tym bardziej że trudno mi postawić się na ich miejscu. Młody człowiek ma swoje zainteresowania i swoje życie. Zwykłe sprawy są w stanie tak mocno go zaabsorbować, że nie ma czasu zajmować się niczym innym, skupia się na swoich problemach. Szersze spojrzenie na świat i analizowanie tego, co się dzieje, to domena ludzi starszych. Dawniej chłopcy w wieku 15 lat szli walczyć – takie sytuacje nie należały do rzadkości. Dziś trudno mi sobie wyobrazić, że młodzi ludzie odnaleźliby się w czasie wojny.
Nie są obyci z niebezpieczeństwem, inaczej niż młodzi ludzie kiedyś. Odrodzona w 1918 r. Polska nie miała ani jednego metra pewnej granicy, cały czas musiała walczyć, by ją utrzymać: z bolszewikami, z Ukraińcami o Galicję Wschodnią, z Niemcami o Górny Śląsk. W kraju co chwilę pojawiały się nowe punkty zapalne.
Trudne czasy tworzą silnych ludzi, a silni ludzie tworzą dobre czasy. Teraz jesteśmy w takim momencie, że mamy dobre czasy – i one tworzą słabych ludzi. A słabi ludzie tworzą trudne czasy. Kiedyś naród był zahartowany, wiedział, o co walczy. Dziś każdy żyje swoim życiem i nie zdaje sobie sprawy z tego, jak blisko jest niebezpieczeństwo. Z dnia na dzień nasza spokojna rzeczywistość może się zmienić. Nikt nie jest na to przygotowany. Może z wyjątkiem ludzi, którzy już walczyli albo byli na misji.
Dawid Tomala
Urodzony 27 sierpnia 1989 r. w Tychach. Chodziarz, mistrz olimpijski z Tokio na dystansie 50 km (2021). Od 2022 r. żołnierz Wojska Polskiego w stopniu szeregowego w Centralnym Wojskowym Zespole Sportowym. Chód sportowy zaczął uprawiać w 2003 r. w klubie UKS Maraton Korzeniowski w Bieruniu, założonym przez czterokrotnego mistrza olimpijskiego w tej konkurencji – Roberta Korzeniowskiego. Jego pierwszym sukcesem międzynarodowym było mistrzostwo Europy do lat 23 z 2011 r. (przyznane dopiero cztery lata później po dyskwalifikacji Rosjanina Piotra Bogatyriewa). Zdobywca siedmiu złotych krążków mistrzostw Polski w hali, a także czterech na otwartym stadionie. W 2022 r. Dawid Tomala założył fundację ToMali Zwycięzcy, której głównym celem jest niesienie pomocy dzieciom i wspieranie ich rozwoju.